Wesele Ani i Pawła
czyli shake, shake, shake Senora

Muszę się do czegoś przyznać. Pierwsza, jedyna i ostatnia próba, na której przećwiczyliśmy ten utwór odbyła się na godzinę przed rozpoczęciem wesela. Gdy rozdałem chłopakom nuty nie pamiętałem nawet dokładnie melodii wokalu. Na szczęście miałem z sobą nagranie, więc dało się szybko przypomnieć.

Utwór – wbrew moim pierwotnym odczuciom – okazał się być hitem. Na trwałe też (przynajmniej póki co) wszedł do naszego żelaznego repertuaru.

A mowa o „Jump in the line” z repertuaru Harry Belafonte. Ten bowiem utwór zamówili na swe wesele Młodzi. No ale po kolei 🙂

Rzutem na taśmę

Dość późne zlecenie w połączeniu z różnorakimi innymi obowiązkami sprawiły, że pracę nad aranżacją tego utworu rozpocząłem dopiero w wieczór przed weselem. Utwór w pierwszym odczuciu nie przekonywał mnie. Bez wątpienia miały na to wpływ dwie rzeczy: nagranie było stare, z przed wielu lat, a to w kontekście naszych współczesnych audiofilskich przyzwyczajeń odgrywa istotną rolę – to po pierwsze. Po drugie w moim odczuciu był nie dość znany powszechnie, a to niemalże z konieczności skazuje go na porażkę. Przewidywałem, że po zagraniu go na tym jednym weselu dołączy do grona licznych wcześniejszych zamówień, które ostatecznie – z racji braku powtórnego na nie zapotrzebowania – trafiają do szuflady.

Jakże więc to było miłe zaskoczenie, gdy już od pierwszych dźwięków na wcześniej wspomnianej próbie okazało się, że utwór jest świetny, że będzie hitem jak nic nie tylko tego wesela, ale i z pewnością wielu kolejnych.

Praca nad nim szła nam wyjątkowo szybko i to nie tylko dlatego, że był precyzyjnie rozpisany na poszczególne instrumenty, ale że po prostu świetnie się go grało i mieliśmy dużo frajdy z wykonywania go. Super!

Wypada nam serdecznie podziękować w szczególności Pawłowi, że go sobie zażyczył 🙂

Długa różowa limuzyna…

…przywiozła Młodych pod salę, gdzie rozgrywać się miały kolejne odsłony spektaklu. Pogoda sprzyjała więc powitanie rozbite było na dwie części – na dworze i już na sali. Jakiś czas jeszcze potem impreza toczyła się równolegle w tych dwóch miejscach (do czasu aż przyleciały komary – zaprzyjaźniony oddział wsparcia dla każdego wodzireja – przechylając szalę zwycięstwa na rzecz parkietu ;)).

Wesele trudne do zatrzymania

Rzecz jasna nie wypada, by odmawiać komarom chwały z tytułu tak konkretnego rozwoju spraw. 😉

Po dość stonowanym początku („Livin la vida loca” przy pustym parkiecie), który nie zapowiadał, aby to wesele miało trwać długo ostatecznie wylądowaliśmy na pół godziny przed szóstą rano, solidnie wyczerpani dynamiką tej imprezy. Bloki zabawy przy muzyce granej na żywo przeplatały się z kolejnymi proparkietowymi inicjatywami wodzireja. Był pociąg, była Waka Waka, była Conga, był Kulig, było YMCA, był Alibaba, był Stasiu, a jeszcze nad ranem daliśmy radę zatańczyć Belgijskiego i na specjalne życzenie Macarenę.

Komary zbierały pochwały od dużych i małych, a myśmy z wdzięcznością podgrywali im do tańca 😉

Nagrodzeni świadkowie

Tego nie spotyka się często – tu miało to miejsce. Tuż po podziękowaniach Rodzicom, Ania i Paweł podziękowali również swoim świadkom. Bardzo miły i bardzo wymowny gest.

Do domu przywiozły mnie Baby

Przyznaję się ze skruchą, jako nadwornego kierowcę w Drużynie Czarnych Orłów tym razem do domu przywiozły mnie Baby. Już jak odwieźliśmy chłopaków do domu, czułem, że chyba nie dojadę. Nie wiele brakowało, a poległbym na jakiejś stacji benzynowej, wlepiając polika w kierownicę. Stery jednak przejęły dziewczyny – gadając jak przypuszczam całą drogę (mogę tylko przypuszczać, bo do końca już – a jakże! – ciąłem komara ;)).

Aniu, Pawle!

Tośmy poszaleli, co? 🙂 Długa, gorąca i pełna wrażeń była to noc. Za Wasze zaangażowanie, za Waszą sympatię i za Harry’ego – bardzo Wam dziękuję. Niech Wam się dobrze wiedzie!

– Sylwek, Komary 😉 i Double Wings

Sylwester Laskowski
Wodzirej Double Wings